Ogłoszenie Wyników Konkursu

Jak już wcześniej wspominałam nasze Jury, prosi o anonimowość ,jednak bardzo chętnie z nami współpracuje. Zafascynowana naszą poezją pomaga mi oceniać Wasze, nasze prace. Dlatego stosując się do prośby tej zacnej osoby, nie ujawniam nazwiska, a ogłaszam wyniki naszego konkursu na opowiadanie pod tytułem:
"Opowiedz mi swoją historię"
I miejsce -Barbara Śnieżek - za opowiadanie
"Breń mojego dzieciństwa"

I taki będzie Twój kubeczek Basiu

Za barwną opowieść i bardzo ciekawe wątki historyczne, oparte na obrazach - zdjęciach upamiętniających tamte czasy. Praca godna pochwały.

II miejsce - Urszula Błażowska /JoViSkA/ za opowiadanie -
"Bliskie spotkania - historia prawdziwa"

I taki będzie Twój kubeczek Urszulko

Za mistrzowskie wprowadzenie czytelnika w dokonującą się sytuację, z dreszczykiem i zainteresowaniem oczekującego finału tej historii - Brawo za wyczucie treści.

III miejsce - Kasia Dominik - za opowiadanie -
"Powrót do Zielonych Wzgórz"

I taki będzie Twój kubeczek Kasiu

Za podzielenie się wzruszającym wspomnieniem, powrót do dziecięcych wspomnień, które mimo upływu lat nadal w nas pozostaje wzruszeniem. Przypomniała mi pani i moje wspomnienia, pani Katarzyno.

Wyróżnienie - Grażyna Zarębska -za opowiadanie
"Wakacje w kabarecie 70 plus"

Za przedstawienia nam sytuacji, które na pozór niewinne, a jednak, pozostawiają w pamięci godne utrwalenia, zapisania, jako ten czas i ta sytuacja, która się nie odtworzy. Łapmy te chwile na takie właśnie opowiadania, dla dzieci, dla wnuków.

Nagrodą będą
za wyróżnienie - Dyplom
Za I,II,II miejsce - Dyplom i "KUBEK E-Literatów"-
oczywiście z Waszymi zdjęciami. Wiem, że już jesteście w posiadaniu takiego kubka, jednak są one cudowną pamiątką dla nas, a zarazem dla osób którym taki nasz kubek możemy podarować. U mojej córci stoi on na komodzie 
Czekam na zdjęcia i jeszcze raz Gratuluję i udostępniamy temat na zewnątrz.
REDAKCJA
 
Breń mojego dzieciństwa
Moje dwudziestoletnie już wnuczki bliźniaczki - Emilka i Julia, którymi opiekowałam się, gdy były małe, często mnie odwiedzają i lubią, jak opowiadam im o czasach, kiedy ich jeszcze nie było na świecie. Tym razem zapytały mnie, gdzie mieszkałam, gdy byłam mała. Któż nie wraca z sentymentem wspomnieniami do chwil beztroskiego dzieciństwa? Chętnie więc rozpoczęłam swoją opowieść, tym bardziej, że faktycznie, mieszkałam w niezwykłym miejscu.
Z pewnością nie słyszałyście o malutkiej miejscowości, wsi nazywającej się Breń od przepływającej tam rzeki o takiej samej nazwie, a właściwie od nazwiska, chyba pierwszego udokumentowanego posiadacza tych dóbr - Piotra Breńskiego herbu Półkozic. Późniejszymi właścicielami byli członkowie magnackiego rodu Czartoryskich, a w końcu ród Konopków. Breń jest położony w pobliżu Dąbrowy Tarnowskiej w gminie Olesno, w województwie małopolskim. Znajduje się tam wspaniały, rozległy Zespół Dworsko-Ogrodowy, ze stawem w kształcie podkowy, rozdzielającym część dworską od okazałego parku, uznanego za zabytek I klasy. Całość łączył, lśniący bielą, romantyczny drewniany mostek ze schodkami i balustradami. Park zamykał, teraz już tylko częściowy, kolumnowy murek z dużą, barokową bramą wjazdową. Za czasów Czartoryskich był tam pałac, który spłonął i już nie istnieje, a pozostał tylko dwór zbudowany przez Konopków. Wprawdzie dwór Konopków po drugiej wojnie światowej został zaadaptowany na Państwową Szkołę Rolnicza, w której uczył mój tato, ale, za moich czasów, kiedy tam mieszkałam do szóstego roku życia, na zewnątrz nadal wyglądał imponująco z kolumnami, szerokimi schodami i tarasami ozdobionymi pięknymi balustradami. I ten park, w stylu wersalskim, zaprojektowany, na zlecenie księcia Józefa Czartoryskiego - założyciela ogrodu, przez znanego wiedeńskiego projektanta Pfaffingera z oryginalnymi, niespotykanymi drzewami, krzewami i roślinami. Niegdyś park ten, uformowany w geometryczne wzory, był uznawany za jeden z najpiękniejszych w całej Galicji. Były tam utworzone szpalery drzew, labirynt i tajemnicze nisze z krzewów, nieco już zarośnięte, w których znajdywały się piękne, chociaż mocno uszkodzone zębem czasu, olbrzymie posągi mitologiczne. Pośrodku, na wysokim cokole, stała kamienna figura Matki Boskiej z Dzieciątkiem, przy której kładłam bukieciki polnych kwiatów - wiosną były to zawilce, od których wokół bywało aż biało! To było miejsce moich zabaw i spacerów z rodzicami, gdyż mieszkaliśmy po sąsiedzku, po drugiej stronie drogi, w domku przeznaczonym dla nauczycieli technikum, z niewielkim ogródkiem pełnym kwiatów, które mama starannie pielęgnowała. Czasami do holu szkolnego, podczas gdy uczniowie byli w klasach na lekcjach, wprowadzał mnie mój chrzestny - też nauczyciel, podnosił na rękach, do wiszącej tam wypchanej, olbrzymiej głowy dzika, w której paszczy znajdywałam przeznaczoną dla mnie czekoladkę.
- Babciu, byłaś tam później? - z zainteresowaniem dopytywały dziewczynki.
Zawsze pragnęłam pojechać tam ponownie, aby zobaczyć, jak wygląda ten kawałek mojego sielskiego dzieciństwa, powrócić wspomnieniami...
Pierwsza moja wizyta, po wielu latach, bardzo mnie rozczarowała. Wszystko było zaniedbane, poniszczone, staw całkowicie wyschnięty, z mostku pozostało tylko kilka sterczących pali, park zdziczały, zarośnięty, po rzeźbach nie było śladu, znalazłam jedynie wśród gąszczy zaniedbaną figurę Maryi, szkoła opuszczona, inne budynki folwarczne też - aż żal ścisnął serce... Na szczęście domek, w którym mieszkałam, wprawdzie bardzo już podniszczony, ale stał nadal i tonął w zielni - chociaż tyle pociechy.
Z drugą wizytą przyszła nadzieja, że może jednak będzie tu znowu ładnie, ponieważ zabytkowym dworkiem i otoczeniem zainteresowały się władze Dąbrowy Tarnowskiej i utworzono w nim Centrum Polonii - powstał tam Ośrodek Kultury, Rekreacji i Turystyki. Dworek z przyległościami został wyremontowany, w stawie znowu pojawiła się czysta woda i nawet odtworzony został biały mostek - taki jak dawniej, w parku powstały alejki, zasadzono młode drzewka, odnowiono i oczyszczono mury i bramę - wszędzie widać było pracę. Odrestaurowano dworek, wewnątrz odświeżono sale, w których zachowały się niektóre oryginalne parkietowe podłogi, posadzki i sufity - jeden drewniany, rzeźbiony z herbami rodu Konopków. Odbywają się tu konferencje, bankiety, spotkania, wystawy, szkolenia, zajęcia dla dzieci i młodzieży, jest też biblioteka. W holu znajduje się wspaniałe, olbrzymie, kryształowe lustro, kilka zabytkowych mebli i nadal wisi trofeum myśliwskie - łeb dzika.
- Babciu, pojedźmy tam, chciałybyśmy to wszystko zobaczyć! - zgodnie zaproponowały zaciekawione wnuczki.
Podczas ostatnich wakacji postanowiłam pokazać to moje miejsce szczęśliwego dzieciństwa córce i wnuczkom. Pojechałyśmy tam i dziewczynom bardzo się spodobało, a dla mnie było wręcz nie do poznania! Dworek otoczony kwiatami, niektóre zabudowania dworskie już odnowione, w dawnym spichlerzu teraz jest Stanica Turystyczna z kuchnią i dużą salą jadalną, gdzie odbywają się różne przyjęcia: chrzciny, komunie i wesela, park starannie utrzymany według dawnych planów, porobione dróżki, alejki, młode drzewa urosły - mam nadzieję, że kiedyś będzie tu znowu ślicznie! Nie mogłam odnaleźć naszego domku i nawet zrobiło mi się smutno, że nie przetrwał, ale okazało się, że jest, tylko skrył się pomiędzy powstałymi blokami mieszkaniowymi i pięknym, nowym, osobnym budynkiem Zespołu Szkół im. Władysława Stanisława Reymonta zbudowanym niedaleko dworku.
Jakże miło, że znowu to piękne, zabytkowe miejsce odżyło, wprawdzie już nie w takiej dawnej, przedwojennej świetności, ale widać, że są starania i tętni życiem. Nadal trwają prace restauratorskie, gdyż jeszcze nie wszystko jest odnowione, lecz są chęci i pozyskiwane fundusze. Niewielki Breń obecnie jest znany nawet poza granicami Polski i często odwiedzany przez zagranicznych gości - powoli powraca perła Galicji. Józef Czartoryski chyba też cieszy się tam, w zaświatach, że jego dzieło, mimo upływu wieków, nie jest zaprzepaszczone.
Autor: Barbara Śnieżek
Poza konkursem
Ciąg dalszy wspomnień z Brnia Barbary Śnieżek
tym razem " Dziecięce Wspomnienia z Brnia"

Jak wiadomo, z wcześniejszego mojego opowiadania pt. rBreń mojego dzieciństwa, najwcześniejsze dziecięce lata spędziłam w Brniu koło Dąbrowy Tarnowskiej gmina Olesno, województwo małopolskie. Mieszkaliśmy blisko Państwowej Szkoły Rolniczej, w której uczył mój tato, mieszczącej się w byłym dworku rodziny Konopków, skąd wywodził się znany polski poeta i malarz Feliks Konopka. Moje już dorosłe wnuczki Julia i Emilka zainteresowane tym miejscem, wypytywały mnie o szczegóły.
Babciu, opowiedz nam koniecznie, co pamiętasz z tam spędzonego dzieciństwa, jakieś historyjki prosiły wnuczki.
Jak już wspomniałam, mieszkaliśmy w niewielkim, parterowym domku ze spadzistym z dwóch stron dachem, bardzo blisko szkoły, więc często razem z rodzicami i ich znajomymi przebywaliśmy w pobliżu dworku i spacerowaliśmy po parku. Mój chrzestny ojciec, też nauczyciel w tym technikum, miał aparat fotograficzny, nawet z takim specjalnym stojakiem, na którym mógł ustawić aparat, nastawić go na czas i robić wspólne zdjęcia. Dzięki niemu zachowało mi się kilkanaście pamiątkowych zdjęć z tych breńskich czasów. Mam zdjęcia, na których jestem jako mała dziewczynka, w parku, na mostku i przed dworkiem ze znajomymi nauczycielami i pracownikami szkoły, a nawet przy ogrodzeniu parkowym z siostrami zakonnymi, prowadzącymi ochronkę, które akurat wracały z Olesna.
W tym domku mieszkały dwie rodziny: my i po drugiej stronie państwo z synkiem Andrzejkiem, moim rówieśnikiem. Andrzejek przychodził do nas i bawiliśmy się razem w ogródku przed domem. Pewnego razu mama usłyszała, jakieś krzyki, więc czym prędzej wybiegła i zobaczyła taką scenkę: ja kucam skulona, a Andrzejek wrzeszczy i bije mnie piszczałką po głowie.
Mama chowała tam kilka kur i ja je karmiłam ziarnami zboża. Na wiosnę w domu stał wielki kosz, gdzie kwoka wysiadywała jajka. Często oglądałam, jak z jajek wykluwają się pisklęta. Byłam nimi zachwycona, przecież to takie słodkie, puchate kuleczki. Jak już nieco podrosły, ja tak bardzo ściskałam je z miłości, że niczym mama zauważyła, koło mnie już leżało kilka przyduszonych kurczątek. Miałam wtedy około dwa latka.
Również z opowiadań mamusi wiem, że jako chyba trzyletnie dziecko, upiłam się! Mama robiła wino i fermentowało w takiej olbrzymiej butli. Potem, gdy już było gotowe, zaczęła go przelewać do butelek, a ja, niezauważona, podeszłam z garnuszeczkiem i wypiłam. Widocznie myślałam, że to malinowy soczek, bo też był podobnie robiony. Wkrótce mama zorientowała się po moim dziwnym zachowaniu, że jestem pijana i położyła mnie spać.
Tatuś miał taką niedużą, ręczną rozciąganą harmonię z guzikami, grał na niej i śpiewał, a ja tańczyłam i śpiewałam razem z nim. Były to przeważnie piosenki żołnierskie, które pamiętam do dzisiejszego dnia: rWojenko, wojenko, cóżeś ty za pani..., rJak to na wojence ładnie, kiedy ułan z konia spadnie..., rUłani, ułani, chłopcy malowani..., r16;Przybyli ułani pod okienko, rPierwsza kadrowa, rO mój rozmarynie i wiele innych. Śpiewał też coś takiego:
rZnowu cisza i mrok do świtania,
zgasły okna, nie ozwą się drzwi,
tylko słychać, jak gdzieś ulicami
nocą błądzi harmonia po wsi.
Tylko słychać, jak gdzieś ulicami
nocą błądzi harmonia po wsi.
Dalej nie pamiętam Ale znalazłam dalsze słowa w internecie, okazało się, że jest to piosenka pt. rSamotna harmonia.
Przychodziła do nas ciotka Bronka z Ćwikowa młodsza siostra mojej babci ze strony mamusi. Ona miała bardzo długie włosy, które czesała w tzw. rgretkę zaplecione dwa warkocze upinała na głowie długimi szpilami w taki sposób, aby tworzyły koronę. Bardzo lubiłam rozplatać jej tę fryzurę i czesać te niesamowicie długie, piękne czarne włosy.
Były to czasy bez pośpiechu, telefonów, telewizji był czas na wszystko, na spotkania ze znajomymi, spacery i długie, wspólne wieczory z rodziną.
Często mój chrzestny ojciec wprowadzał mnie do szkolnego holu i podnosił na rękach, do wiszącej tam wypchanej, olbrzymiej głowy dzika i w jego paszy znajdywałam przeznaczone dla mnie słodycze dlatego utknęła w mojej pamięci.
Gdy już byłam nieco starsza, mogłam sama wychodzić pod szkołę i do parku. W bocznym skrzydle szkoły mieszkali państwo z córeczką, którą chętnie odwiedzałam, i pieszczotliwie zwracali się do tej dziewczynki rDziubek, i ja, gdy byłam o coś na nią zła, to mówiłam: rDziubek od starego czajnika!. Bawiłyśmy się piłką przy dworku i jak nam się pobrudziła, to szłyśmy pod staw, gdzie w pobliżu mostku było kilka schodków do wody i myłyśmy piłkę. Oj, rodzice pewno by nas o to skarcili!
Byłam taką ciemną blondyneczką z kręconymi włoskami i lokiem, który mama upinała mi na czubku głowy, zawsze wesołą i śmiejącą się, więc pracownicy szkolni i uczniowie bardzo mnie lubili. Mam z nimi kilka zdjęć w parku i na mostku.
Chyba koło młyna, dwie zakonnice ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek NMP NP, z takimi olbrzymimi, białymi nakryciami głowy, kształtem przypominającymi latawiec, prowadziły przedszkole wtedy nazywane rochronką. Chodziłam tam, gdy byłam nieco starsza. Codziennie dzieciaki musiały się ustawiać w kolejce i siostra podawała nam tran na łyżeczce. Och, bardzo tego nie lubiłam! Pamiętam też, że była tam olbrzymia skrzynia, w której mieliśmy drewniane kolorowe klocki układaliśmy z nich duże budowle.
Wiosną, gdy przy ochronce kwitły lipy, podstawiano nam pod nie stoliki i zrywaliśmy kwiaty lipowe pewnie na syrop przeciwkaszlowy.
Kiedyś w drodze do ochronki zaatakowały mnie gęsi...
Mieszkałam w Brniu tylko przez moich pierwszych sześć lat życia, więc wiadomo, że okresu niemowlęcego się nie pamięta, a z bardzo wczesnego dzieciństwa zostały w pamięci tylko drobne epizody. Potem wyprowadziliśmy się z Brnia do Tarnowa-Zbylitowskiej Góry, gdzie w części dużego klasztoru sióstr zakonu Zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusa Sacre Coeur, założono Technikum Mechanizacji Rolnictwa i tam tato został nauczycielem zawodu. Były to czasy powojenne, gdy zabierano właścicielom majątków i klasztorom ich posiadłości. Przypominam sobie, że w czasie wyprowadzki z Brnia, podczas pakowania rzeczy do dużej ciężarowej przyczepy, na pniu wysokiego drzewa, przy drodze koło domu, goniły się w kółko dwie duże wiewiórki.
Ot, to takie drobne skrawki dzieciństwa, które zostały jeszcze w pamięci.
© Barbara Śnieżek
25 października 2025 r.
Dołączam kilka zdjęć z mojego dzieciństwa w Brniu:
1. Z kuzynką na mostku łączącym dworek z parkiem.
2.Przed ogrodzeniem parkowym z siostrami zakonnymi prowadzącymi rochronkę.
3. Złapałam kurczaka na podwórku przed domkiem.
4. Z Andrzejkiem na podwórku.
5. Zrywam zawilce w parku.
Bliskie spotkania - historia prawdziwa
Sobotni poranek nie wyróżniał się od innych niczym szczególnym, właściwie był całkiem zwyczajny i nic nie wskazywało na to, że akurat ten sierpniowy dzień zapadnie w mojej pamięci jako wyjątkowo magiczny, pełny dziwnych i trudnych do wyjaśnienia zdarzeń.
- Idę nazrywać śliweczek! Pójdziesz ze mną Mysiulku?
Spojrzawszy na rudą, nie spodziewałam się odpowiedzi ale ku mojemu zdziwieniu, ukochana kicia natychmiast poderwała się z fotela, zatrzymując się przed drzwiami z miną wyrażającą gotowość do wyjścia.
- Fascynujące! Wykrzyknęłam, nie przypuszczając nawet, że tego dnia właśnie to słowo wypowiem jeszcze kilka razy.
Za domem prowadziła ścieżka, wzdłuż której daleko od ulicy i innych gospodarstw malowniczej wsi, rosły owocowe drzewka. Kicia z dumnie uniesionym ogonkiem szła tuż przy nodze jak wierny i dobrze ułożony pies, a ja karmiłam wzrok bajecznym urokiem chwili. Pomyślałam, że nazrywam więcej śliwek i zaniosę Dorocie na wieczorną imprezkę przy ognisku z okazji kończących się wakacji.
Węgierki były wyjątkowo dorodne i bardzo dojrzałe, wystarczyło lekko potrząsnąć gałęzią, i niemal same wpadały do koszyka, a kiedy schyliłam się by pozbierać te, które spadły obok, nagle z zarośli wyskoczył młody jelonek. Przestraszyłam się i automatycznie cofnęłam rękę zszokowana jego zuchwałością ale szybko zrozumiałam, że musiał być bardzo głodny i z wrażenia wyszeptałam - Fascynujące!
W drodze powrotnej cieszyłam się, że nic się nie zmarnuje tym bardziej, że w tym roku nie starczyło mi czasu na robienie przetworów, bo cały urlop i energię przeznaczyłam na remont łazienki.
*
Autobus się spóźniał, a wokół przystanku nazbierała się spora grupa osób. Spojrzałam niecierpliwie na zegarek i nagle moją uwagę przykuł biały gołąb, który wyraźnie zmierzał w moim kierunku. Spektakularnie gruchał i machał skrzydłami, wykonując coś w rodzaju tańca godowego.
Ludzie w osłupieniu obserwowali zdarzenie, ktoś nawet nagrywał filmik smartfonem mówiąc, że pójdzie viralem w sieci. Ponieważ sytuacja z natrętem stała się nieznośnie krępująca, postanowiłam natychmiast przerwać ten cyrk. Zerwałam się z ławki i machnęłam ręką w stronę gołębia, a ten uniósł się na wysokość mojej głowy, spoglądając głęboko w oczy. Miałam wrażenie, że czas stanął w miejscu ale po chwili ptak majestatycznie kilka razy machnął skrzydłami i na szczęście odfrunął. Sekundę później nadjechał autobus i wszyscy w milczeniu wsiedli do środka.
Zajęłam miejsce przy oknie w drugim rzędzie po lewej i zaraz przysiadła się kobieta, która koniecznie chciała drążyć temat zajścia, jednak wbrew jej oczekiwaniom rzuciłam na odczepnego, że nie mam pojęcia, co się stało i sama jestem wstrząśnięta.
Odparła bardzo pobudzona: - Wie Pani? To było takie...to było...
Obracając oczami szukała odpowiedniego słowa, dokończyłam za nią: Fascynujące?
- Tak, dokładnie! Wyjęła mi Pani to z ust!
Odwróciłam głowę w stronę okna dając do zrozumienia, że nie chcę już o tym rozmawiać.
*
Przy samej furtce na powitanie wpadłyśmy sobie w ramiona, szczebiotając niczym papużki. Zanim jednak poszłyśmy na tyły domu, skąd dobiegały odgłosy rozkręcającej się zabawy, poznałam jej pupila. Był to ogromny wilczur, który swoim wyglądem budził respekt, a nawet lęk.
- Brutus! Krzyknęła Dorota - Znowu uciekłeś z kojca! Niedobry piesek! Do nogi!
Jednak Brutus ani myślał posłuchać się pańci, biegł jak taran prosto na mnie i kiedy już myślałam, że za chwilę rzuci się z zębami do gardła, niespodziewanie zatrzymał się. Obszedł mnie ze trzy razy dookoła, obwąchał z każdej strony, po czym położył się brzuchem do góry i zaczął tarzać się pod nogami jak mały szczeniak.
Dorotę kompletnie zamurowało: - Ja ciebie bardzo przepraszam, ale on nigdy się tak nie zachowywał, to jest szkolony pies!
- A to jest fascynujące! - Odparłam i już po kilku minutach był moim najlepszym przyjacielem oraz stróżem, bo nie odstępował mnie ani na krok. Najgorsze, że również uzurpatorem, bo nie dopuszczał nikogo, kto chciał się do mnie zbliżyć. Groźnie warczał i odstraszał wszystkich potencjalnych konkurentów, marszcząc nos nawet na Dorotę, która wielokrotnie podejmowała bezskuteczne próby wyprowadzenia go z imprezy.
Tak spędziłam większość wieczoru w towarzystwie oryginalnego adoratora jednak zmęczona sytuacją w obawie, że może zrobić komuś krzywdę, postanowiłam wrócić do domu. Zamówiłam taksówkę, rzuciłam Brutusowi spory kawał kiełbasy i wymknęłam się po angielsku.
*
Nazajutrz obudził mnie telefon od Doroty:
- Cześć Ulka! Sorry za wczoraj, nie wiem co zrobiłaś z moim psem czarownico ale cały czas siedzi pod furtką i wyje, nie spałam całą noc, bo nie reaguje na polecenia.
Nie chcąc zbudzić kici, która leżała obok wtulona, odpowiedziałam cicho zaspanym głosem:
- Daj spokój, przejdzie mu, na wszelki wypadek i przede wszystkim dla waszego dobra, więcej do ciebie nie przyjadę, wybacz ale muszę kończyć, bo jeszcze śpię, zdzwonimy się później, pa!
- Pa!
Odkładając telefon, na końcu języka miałam jedno słowo ale w tym samym momencie poczułam na ustach delikatny dotyk łapki i z uśmiechem zamilkłam.
Autorka: Urszula Błażowska /JoViSkA/
Powrót do Zielonych Wzgórz
Potrzebowałam wytchnienia od miasta, które było głośne, szybkie, duszne. Zatęskniłam za przestrzenią, zapachem ziemi po deszczu i ciszą, którą pamiętałam z dzieciństwa. Kiedy Ola, moja przyjaciółka, zaprosiła mnie do swojego domu na wsi, poczułam, że to chwila, której od dawna oczekiwałam.
Pociąg mknął przez pola, za szybą przesuwały się zielone łąki, gdzieniegdzie usiane makami i chabrami. Widziałam bociany stojące nieruchomo wśród zboża i krowy pasące się spokojnie. Czas w tym miejscu biegł innym rytmem, a w powietrzu unosiła się woń lata, gorącego siana i rozgrzanych słońcem traw.
Na małej stacyjce uderzył mnie zapach wilgotnej ziemi zmieszanej z aromatem polnych kwiatów. Powietrze było inne niż w mieście, świeże, pełne życia, nasycone trelem skowronków. Droga do domu przyjaciółki prowadziła wzdłuż wierzb, których liście szeleściły lekko na wietrze.
Ola czekała przed małą chatką pod strzechą. Przytuliła mnie mocno, zaś aromat lawendy z ogrodu otulił melancholią najpiękniejszych wspomnień.
Pierwszy dzień spędziłyśmy na łąkach. Trawy sięgały niemal po pas, krople rosy błyszczały na źdźbłach jak kryształki, motyle tańczyły wokół, a pszczoły brzęczały w rytmie sierpniowej kanikuły. Kiedy szłyśmy polną ścieżką znowu byłam dziewczynką, która z wypiekami czytała Anię z Zielonego Wzgórza i zachwycała się jej zdolnością dostrzegania piękna w prostych rzeczach. Teraz czułam, że naprawdę rozumiem ten zachwyt.
Wieczorem usiadłyśmy na ganku. Powietrze pachniało malinami i świeżo skoszoną trawą. Piłyśmy herbatę w milczeniu, które wypełniało cykanie świerszczy i ciche pohukiwanie sowy. Wspominałyśmy dziecięce sekrety: pamiętnik zakopany pod jabłonią, listy ukryte w dziuplach dębu, rtajne plany budowy tratwy. Śmiałyśmy się tak samo, jak wtedy, głośno, beztrosko, aż do łez.
Drugi dzień rozpoczął się od spaceru nad rzekę. Poranek przepełniał chłód mokrych kamieni. Woda lśniła srebrzystym blaskiem, a mgła unosiła się delikatnym welonem. Zanurzyłam dłonie w strumieniu, którego zimno przeszyło mnie aż do serca, budząc uśpione przez dorosłość zmysł. Usłyszałam szum nurtu, plusk kaczek i trzepot skrzydeł czapli, która poderwała się do lotu.
Później pomagałam w ogrodzie. Rozcierałam w dłoniach liście bazylii i mięty, uwalniając ich intensywne olejki eteryczne. Czułam pod palcami miękkość ziemi, zaś na twarzy ciepło słońca.
Po południu usiadłyśmy pod starym dębem, którego korzenie wystawały z ziemi obejmując świat. Wspominałyśmy, jak kiedyś chowałyśmy w jego dziuplach listy do wróżek. Wtedy wierzyłyśmy, że naprawdę istnieją, a teraz śmiałyśmy się, choć w głębi serca nadal chciałyśmy wierzyć w tamtą magię.
Zmierzch przyszedł z miękkim światłem przesyconym dymem z ogniska i dojrzewającymi jabłkami w sadzie. Pasikoniki grały wieczorny koncert. Nad polami migotały świetliki. Wiedziałam, że nazajutrz wrócę do miasta, ale zamiast smutku czułam słodką nostalgię.
Te dwa dni były powrotem do dzieciństwa, dziewczynki z długim warkoczem, do śmiechu, który rozbrzmiewał między wierzbami i do przyjaźni, która przetrwała próbę czasu.
W pociągu patrzyłam na zachodzące słońce. Pola tonęły w złocie dojrzałego lata. W sercu czułam wdzięczność, ponieważ czułam, że wrócę, bo są miejsca, które zostają z nami na zawsze. Dla mnie tym miejscem była wieś i wspomnienia, które brzmiały śmiechem i smakowały malinami.
Kasia Dominik
Wakacje w kabarecie 70 plus
W końcu nadszedł nasz urlop nad morzem. Ja, siedemdziesięcioletnia, moja trzydziestoletnia córka i mąż wybraliśmy się na kilka dni odpoczynku. Plaża powitała nas szumem fal i zimnym wiatrem. Mamo, wejdź, wcale nie jest tak zimno! zachęcała córka. Spojrzałam na fale i westchnęłam. Mąż tylko kiwał głową i uśmiechał się pod nosem.
Pierwszy krok w morze był trudny, zimna woda szczypała w nogi, a fale co chwilę mnie przewracały. Córka pluskała się radośnie, a ja starałam się zachować spokój. Następnego dnia postanowiłam iść po plaży spokojnie. Niestety, przewróciłam się w piasek, a córka wybuchnęła śmiechem. Mąż pomógł mi wstać i też się roześmiał. Wtedy przysiadła mi na ramieniu mewa. Patrzyłam na nią zaskoczona, a córka fotografowała całą scenę.
Kajaki były kolejną przygodą. Mamo, spokojnie, dasz radę mówiła córka. Fale próbowały mnie przewrócić, a ja krzyczałam i śmiałam się jednocześnie. Mąż płynął obok spokojnie. Po powrocie odpoczywaliśmy na leżakach, a wiatr mieszał piasek we włosach i lodach. Lody były pyszne, choć posypka lądowała na oczach i rękach.
Wieczorami spacerowałyśmy wzdłuż brzegu, zbierając muszle i patrząc na zachód słońca. Ta wygląda jak serce mówiła córka, a ja znajdowałam w muszlach wspomnienia z dawnych lat. Pewnego dnia, próbując zrobić zdjęcie fali, wpadłam do wody głową. Córka wybuchnęła śmiechem, a ja tylko machałam ręką, udając dramat. Ptaki latały nad nami spokojnie, jakby obserwowały nasze drobne przygody.
Każdy dzień przynosił małe niespodzianki przewrócone leżaki, upadki w piasek i śmiech. Wieczorami siadaliśmy razem, wspominając wydarzenia dnia. Mówiłam córce, jak bardzo bałam się zimnej wody pierwszego dnia, a ona przypominała mi każdy mój krzyk. Nawet mąż czasami śmiał się z naszych przygód.
Ostatniego dnia patrzyłam na morze, myśląc, że te wakacje zostaną w pamięci na zawsze. Fale, piasek, śmiech i nawet mewa na ramieniu tworzyły obraz prostych, radosnych chwil. I tak zakończył się nasz wyjazd nad morze pełen śmiechu, spokoju i wspólnych wspomnień.
Autor: Grażyna Zarębska
Edytowane przez Jadwiga Bujak-Pisarek dnia 07-11-2025 13:38 |